Ostatnimi laty studenci zdecydowanie przestali być rozpieszczaną grupą społeczną. Kolejne rządy zmniejszały im ulgi na przejazdy, zabierały dopłaty do wyżywienia czy też prawnie zabraniały uniwersytetom dopłacać do istnienia studenckich stołówek. Dodając do tego ciągle powracający temat płatnej edukacji – który nota bene nie jest aż taki z gruntu zły – i systematyczne obniżanie puli pieniędzy przeznaczonych dla stypendystów można uzyskać naprawdę smutny obraz biednego studenta – który (też nota bene) wcale nie jest taki do końca prawdziwy, ale to już inna historia.
Nic więc dziwnego, że u niektórych przedstawicieli uczelni wyższych odezwała się żyłka społecznika i postanowili oni pomóc trochę swoim biednym żakom. Ciekawym przykładem może być tutaj dziekan pewnego wydziału na pewnym uniwersytecie (nazwy celowo nie podajemy), który wpadł na prosty pomysł, jak zafundować studentom wakacje na koszt państwa (czyli mówiąc mniej oględnie wszystkich płacących podatki Polaków, z wyjątkiem – sic! – studentów, którzy każdego roku wszystkie pobrane przez państwo kwoty otrzymują z powrotem jako zwrot podatkowy). Otóż pan dziekan wymyślił, że przecież obozy studenckie – czyli najlepszy dla studenta sposób spędzania wakacji – wcale nie muszą nazywać się obozami, a mogą być… zjazdami kół naukowych. Co da taka zmiana? Otóż każde koło naukowe uniwersytetu musi być przez niego wspierane. Zarówno przez udostępnianie sali na spotkania, jak na wsparcie inicjatyw, organizację konferencji, wyjazdy naukowe, czy po prostu organizowane na łonie natury debaty. Dodając do tego, że uniwersytet sam dysponuje ośrodkami wczasowymi i miejscami, tak zwanej pracy twórczej – choć niekoniecznie mającymi wiele wspólnego z pracą -, które można wykorzystać jako miejsca zjazdów w zasadzie powstał projekt darmowych wakacji dla studentów i (co warto dodać) premii dla pracowników uniwerku, gdyż każde koło musi mieć opiekuna, a opiekun otrzymuje pewne drobne sumy, za … no przynajmniej za podpisanie się pod statutem koła. Jak pomyślano tak zrobione. W efekcie jest w Poznaniu wydział, na którym działają średnio dwa koła naukowe na każdych piętnastu studentów danego kierunku (żeby paradoks był bardziej widoczny warto dodać, że założenie koła wymaga zebrania co najmniej piętnastu studentów). Koło intensywnie nie robią nic…a w wolnych chwilach organizują kolejne i kolejne, wyjazdowe dysputy naukowe. Pozostaje tylko pytanie… stawiane już po raz któryś z kolei: „Po co to?”. Bo z nauką, nie wspominając już o pracy naukowej, ma to tylko tyle wspólnego, że przyszły obywatel nauczy się jak kreatywnie omijać prawo… marne są jednak szanse, aby wiedzą swoją wykorzystał jako przyszły pracownik skarbówki.
Dodaj komentarz lub opinię na forum: